Woda dla słoni

article-1339165-0c80a310000005dc-219_634x286Już w pierwszych sekundach filmu łatwo się domyślić, że Woda dla słoni, w reżyserii Francisa Lawrence`a, będzie nostalgiczną opowieścią staruszka o jego pięknych chwilach z czasów, gdy trafił do cyrku. Gdy mężczyzna (Hal Holbrook) zaczyna wspominać, jego zachrypnięte słowa zmieniają się w zdania czytane jakby z prosto z pamiętnika, lecz młodszym głosem. Tym sposobem to nastoletni Jacob (Robert Pattinson) staje się główną postacią oraz narratorem.

Początek trochę mnie zniechęcił między innymi dlatego, że w pierwszych kwadransach filmu wszystko, co powiedział Jacob Jankowski, po sekundzie dało się ujrzeć na ekranie – każdy komentarz narratora po kolei się spełniał: przystojniak mówi o polskim pochodzeniu rodziców, więc za chwilę słyszymy zniekształcone „kocham cię” i „jestem z tebe dumny”, gdy wspomina dziewczynę, która się w nim zakochała, niespodziewanie śliczna blondynka wyszczerza do nas białe ząbki. Kiedy słyszymy od Jacoba, że za chwilę wydarzy się coś strasznego, nagle… wydarza się coś strasznego!

water-for-elephants-5Denerwująca, jak dla mnie, była również gra aktorska Pattinsona, który, niezależnie od wydarzeń, przez cały czas miał minę, jakby go mdliło – z wielką przykrością obserwowałam jego wiecznie wykrzywioną twarz, która wyglądała identycznie, gdy w kostnicy rozpoznał twarze bliskich, gdy leżał zakrwawiony, bo ktoś go pobił, i gdy pierwszy raz ujrzał miłość swojego życia. Co prawda nie czytałam książki, ale szczerze wątpię, że Sara Gruen – kanadyjska autorka powieści, której film jest ekranizacją – tworząc charakterystykę głównego bohatera, umyślnie naznaczyła go tak nieciekawą mimiką. Na szczęście dwudziestodziewięcioletni aktor jest dosyć przystojny, więc wszystkie grymasy można mu wybaczyć.

Filmu nie wyłączyłam po pierwszych, nudnych, dwudziestu minutach oglądania, gdyż zachęciły mnie malownicze krajobrazy, naprawdę piękne i godne pochwały kadry, oraz chęć ujrzenia, jak wyglądała praca w cyrku w latach 30. w Stanach Zjednoczonych. Dodatkowo zaczęłam wciągać się w fabułę, która, mimo swojej przewidywalności, skutecznie zaciekawia. W efekcie postanowiłam film dokończyć. I nie pożałowałam.

fhd011WFE_Reese_Witherspoon_042Gdy pojawił się Christoph Waltz w roli Augusta – dyrektora Cyrku Braci Benzinich, zapomniałam zupełnie o początkowym zniechęceniu. Niemiecki aktor obrzydza mnie, przeraża, a jednocześnie go ubóstwiam. W Wodzie dla słoni świetnie zagrał rolę skomplikowanego, prawdopodobnie chorego psychicznie mężczyzny. Próba zrozumienia jego niezrównoważonych zachowań, stała się główną atrakcją podczas seansu. Oglądając, czekałam z niecierpliwością na sceny, w których się pojawi i ukaże kolejną warstwę nałożonej maski; zaprezentuje kolejną odsłonę swojej osobowości, tak umiejętnie stworzonej i starannie dopracowanej.

11_film_water_for_elephants_waltz_smile_falls

Woda dla słoni wyraźnie ukazuje kontrast pomiędzy bajecznymi scenami cyrkowych przedstawień, podczas których rozkoszujemy się widokiem występujących artystów, podziwiamy ich stroje i śmiejemy się wraz z cyrkową publicznością, jednocześnie poddając się mistrzowskiej ścieżce dźwiękowej skomponowanej przez Jamesa Newtona Howarda; a szarą, brutalną rzeczywistością skutecznie ukrywaną za płachtami ogromnych namiotów i w wagonach pociągu, gdzie rozgrywają się najważniejsze sceny filmu. W zaskakującym tempie przeskakujemy z jednych skrajności w drugie – topiąc się w bajecznych kolorach nagle niespodzianie wpadamy w głębie szarości i niemalże odczuwanego smrodu zwierzęcych odchodów i brudnych, spoconych ciał głodnych pracowników, czekających na dzień wypłaty, który prawdopodobnie nie nastąpi.

B006228KPW_WaterforElephants_UXFX1._V145020168_RI_SX940_W tym zmiennym klimacie obserwujemy perypetie bohaterów, razem z nimi na zmianę się boimy i śmiejemy, śledzimy ich losy dzień po dniu, aż do czasu katastrofy, która została zapowiedziana już na początku filmu. Zanim ona jednak nastąpi, widz zdąży się wraz z Jacobem zakochać w pięknej żonie Augusta – Marlenie (Reese Witherspoon), która coraz bardziej otwarcie odwzajemnia uczucia intruza. Nikogo nie dziwi jej zachowanie, biorąc pod uwagę z jakim tyranem była całe życie związana. Zakochani w sobie Marlene i Jacob świadomie narażają się na wściekłość szefa cyrku, który wszystkich swoich pracowników traktuje jak przedmioty, a nie ludzi. Trochę zbyt wyraźne jest rozróżnienie między dobrem a złem – nikt nie ma wątpliwości, których bohaterów lubić, a których nienawidzić. W życiu przecież tak się nie zdarza: nic nie jest czarno-białe.

water-for-elephants-broadway-musicalGorąco polecam obejrzenie filmu – przedstawia jedną z tych historii, które  zapamiętuje się do końca życia. Pomimo początkowego zniechęcenia, pod koniec seansu, ku swojemu zdziwieniu, zorientowałam się, że zapomniałam o rzeczywistości i całkowicie pochłonięta akcją, siedziałam w napięciu, wyprostowana jak struna, z zaciśniętymi dłońmi na udach i paznokciami wbijającymi się w skórę. Jak zaczarowana wpatrywałam się na rozwijające się na ekranie wydarzenia. Film jest pełen zwrotów akcji, ciekawych bohaterów, z którymi się utożsamiamy. Jest dobrym dramatem i romansem jednocześnie. Woda dla słoni nie zawiedzie również tych, którzy szukają głębszego sensu i powodu do refleksji. The world runs on tricks – mówi August. – Everyone plays. Po finale trudno przestać myśleć o całym tym cyrku.

 

Spis cudzołożnic. Proza podróżna

T003733

Gustaw to dumny Polak, silny przedstawiciel męskiego gatunku, znawca polskiej historii, poliglota, kochający mąż – tak pragnie myśleć sam o sobie wzbudzający litość bohater Spisu cudzołożnic, który nieskutecznymi kłamstwami stara się przekonać do siebie czytelnika.

Jerzy Pilch, poprzez komiczne sytuacje, za pomocą których przedstawia bohatera, kreuje postać godną pożałowania. Grabież drobniaków z przybrzeżnych wód Szwecji, dyskusje z obcokrajowcem łamaną angielszczyzną, mało umiejętne oprowadzanie gościa po Krakowie – to tylko wierzchołek góry lodowej.

Sam sposób myślenia Gustawa wzbudza litość. Deprymuje jego uporczywe tkwienie w przeszłości, bierne przyglądanie się zdradom żony, złudne marzenia o debiucie na łamach Twórczości pod patronatem Iwaszkiewicza. Jednak język, jakim Pilch operuje, a także tajemnica, którą bohater jego powieści kryje pod maską pijaka i nieudacznika, nie pozwalają książki odrzucić precz.

Na początku Spisu… Gustaw postanawia przekonać jedną z kobiet ze swojej przeszłości, by zdecydowała się na krótkotrwałą poufałość z pewnym szwedzkim humanistą. Do rzeczonej poufałości nie dochodzi, przynajmniej nie pomiędzy przyjezdnym Szwedem a kolejno przedstawianymi cudzołożnicami.

W Spisie… to czytelnik zostaje zobligowany do zbliżenia z Gustawem i do zajęcia niewygodnej pozycji świadka potyczek bohatera z jego polskością, protestantyzmem i zakłamanym wizerunkiem samego siebie.

Spis cudzołożnic nastraja smętnie, odpycha i irytuje bez wyraźnej przyczyny. W trakcie lektury jednak powód się znajduje. Czytelnik, ku swemu przerażeniu, zaczyna utożsamiać się z pozornie obcym Gustawem i wtedy staje się dla niego jasne, że Pilch paluchem wytyka mu hipokryzję, bo gardzi bohaterem, którym sam jest, tylko na innej płaszczyźnie.

 

Zaproszenie do literatury – o Sercu ciemności Dukaja

Bbbrummm, drżenie idzie po skórze i drżenie po ciemności, skądś z dali niewidzialnej, dźwięk dreszcz, dziwny, hipnotyczny, obłąkany, bbbrummm, przepływa po tobie, ogarnia cię, zaprasza – do czego?[1]

 

Conrad-Dukaj_Serce.ciemnosci_mDo czego zaprosił Joseph Conrad swojego czytelnika pod koniec XIX wieku już wiemy – do tytułowego Jądra ciemności, do którego trafiało się, przedzierając przez kolejne wersy mrocznej historii i mistrzowskiego języka. Dziś Jacek Dukaj zaprasza współczesnego odbiorcę do tego samego jądra, do którego jednak trafia się otoczonym inną ciemnością. Polski fantasta stara się uwspółcześnić powieść Conrada, wskazać jego ciągłą aktualność i tworzy remake, który, niesłusznie, nazywa spolszczeniem.

Książka Dukaja jest tak odmienna od oryginału, że ani tłumaczeniem, ani spolszczeniem nie jest. Nie należy więc patrzeć na nią przez pryzmat teorii jak powinno wyglądać wierny przekład, czy opinii odbiega od stylu Conrada – bo ma odbiegać! Serce ciemności trzeba traktować jako osobne dzieło, ba!, jako dzieło z gatunku, który jeszcze nie został nazwany – bo ta zabawa czyimś słowem, wyszukiwanie esencji, nawarstwienie nowych kontekstów – wszystko jest działaniem, które nie mogłoby być obecne w zwykłym tłumaczeniu, czy spolszczeniu, jak swoją książkę określa sam autor.

To nowa forma i stąd kontrowersje i niezadowolenie (czy może niezrozumienie) – nie ma wielu przeróbek klasyków na polskim rynku. Nikt nie krytykuje niewiernej adaptacji książki na film, bo społeczeństwo przyzwyczaiło się, że są pewne prawa, które pozwalają artyście na wizualizację swoich wyobrażeń o dziele w nowej formie. To samo dotyczy Dukaja, który czyta Conrada i jest na tyle uprzejmy, że dzieli się z Polską swoim osobistym przeżyciem.

Dziwi mnie więc i oburza reakcja Justyny Sobolewskiej na dukajowe opowiedzenie historii na nowo. Pisze ona w recenzji w Polityce, że autor Serca ciemności nie wierzy w literaturę. Gdybym potrafiła, zastosowałabym tutaj środek stylistyczny, wyrażający wymowną ciszę. Nie potrafię – natomiast Dukaj z takich środków korzysta, choć według Sobolewskiej niesłusznie (czy nieumiejętnie? trudno wywnioskować z jej słów):

lekceważy nie tylko styl, ale i sposób działania języka – zakłada, że nagromadzenie emocjonalnych środków wyrazu wywołuje emocje. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie, siłą literatury jest to, że język potrafi i przy minimum środków działać na wyobraźnię i uczucia[2].

Zupełnie się z tym nie zgodzę – przecież siłą literatury nie jest jej umiejętność oddziaływania na czytelnika za pomocą minimum środków. Siłą literatury jest to, że się ją przeżywa, nieważne, jakim jest stylem tworzona. Dukaj przeżywa Conrada i przelewa emocje na papier, a środki, których używa wywierają pożądany skutek i wywołują efekt. Na każdego działa coś innego, ale nie powstawałyby te silne figury, którymi od lat pisarze operują, gdyby nie wnosiły swego szczególnego udziału do literatury.

Już pisząc o niezrozumieniu przez Dukaja funkcjonowania literatury w ogóle – autorka artykułu zagalopowuje się. Ale idzie dalej:

Serce ciemności w wersji Dukaja jest opowieścią sprowadzoną do fizycznego przeżycia, pozbawioną kontekstu i niezostawiającą miejsca dla czytelnika, który mógłby tekst wypełnić czymkolwiek[3].

Swoje słowa argumentuje tym, że polski fantasta skupianiem się na fizycznych doznaniach odarł tekst Conrada z jakichkolwiek uczuć. I choć rozumiem, że przeładowanie środkami stylistycznymi i zbytnie skupienie się na zabawie słowem może doprowadzić do utrudnienia pewnym osobom zanurzenia się w historii, ale to jedynie w przypadku, gdy zbyt mocno zacznie się przyrównywać wariacje Dukaja ze spokojną narracją Conrada. Bo odnoszę wrażenie, że gdyby książka napisana tym językiem, ale niezwiązana z którymś z literackich klasyków wyszła na polski rynek, zachwyciłaby nawet fanatyczkę minimum środków językowych z Polityki.

Krytyczka zarzuca nie tylko nieumiejętność Dukaja w operowaniu językiem, ale także twierdzi, że opowieść w wersji polskiego fantasty jest pozbawiona kontekstu. A Serce ciemności właśnie nowe konteksty rodzi. O nich pisze również Jakub Bożek w recenzji na portalu Krytyki Politycznej, ale on z kolei uważa wytworzone konteksty za zbędne:

Niepotrzebne wydają się na przykład dość rzadkie uwspółcześnienia: Korporacja zamiast Kompanii, Menadżer czy nawet CEO albo real. Wygląda to tak, jakby Dukaj, rozpoczynając tłumaczenie, zamierzał unowocześnić opowiadanie Conrada, a potem szczęśliwie zmiarkował, że to jednak nie najlepszy pomysł[4].

Tym samym Bożek opisuje jeden z kontekstów, które w swoim stylu tworzy Dukaj, nienachalnie, co powinno być odbierane jako zaleta, nie wada. Choć celem słów Bożka była raczej niepochlebna krytyka dukajowego uwspółcześnienia, zwrócił on uwagę na coś, co staje się argumentem przeciwko słowom Sobolewskiej o pozbawianiu przez Dukaja tekstu Conrada kontekstów.

Autor spolszczenia ożywia interpretację Jądra ciemności, zauważa aktualność dzieła i wskazuje na nią zabiegami językowymi. Bożek pisze niepotrzebne wydają się – w jakim sensie niepotrzebne? Czy gdyby ich nie było, odniesienie do kultury korpo, a tym samym wskazanie na aktualność dzieła Conrada, nadal byłoby czytelne? Czy może uważa, że w ogóle nadawanie nowych odniesień jest niepotrzebne? Z tym na pewno nie zgodziłaby się Sobolewska, która w końcu konteksty zauważać chce.

Jakob Bożek w swojej recenzji na zmianę zachwyca się fragmentami-majstersztykami, konkretnymi scenami i ich sposobem opisania, a za chwilę krytykuje, pisząc:

zamiast spokojnie czekać, Dukaj się niecierpliwi, wprowadza niepotrzebną polifonię, tnie obrazy tak szybko, że na czytelnika sypie się konfetti, którego nie da się już poskładać. Czasami jednak warto odetchnąć…[5]

Jedni chcą oddechu, inni chcą tempa, kwestia wyboru należy do autora, w tym przypadku – Dukaja, którego zamierzeniem najwyraźniej nie było zagwarantowanie czytelnikowi czasu na rozkojarzenie i odpoczynek. Tempo, polifonia, cięcie obrazów – to środki, którymi chce dokonać tego, co Conrad niegdyś napisał w przedmowie do Murzyna z załogi Narcyza: „słowem pisanym sprawić, byś usłyszał, byś poczuł, a nade wszystko – zobaczył”.

Problem z lekturą jest taki, że Dukaj nie wierzy w literaturę.

– twierdzi Sobolewska. Jej słowa nie mogą być prawdą, bo czy autor, który nie wierzy w literaturę, pozwoliłby czytelnikowi na próbę wyłapywania odniesień do współczesności i czytania między wierszami nie tylko swojej książki, ale również między tymi zapamiętanymi z oryginału, którego polski czytelnik zna z wierniejszych przekładów? Czy ktoś, kto nie wierzy w literaturę rozszczepiałby na emocjonalne cząstki tekst autora, którego podziwia?

Dukaj, zgodnie ze swoim zamysłem, zbudował most, między XIX-wieczną powieścią, wiernym przekładem polskim a tym, co stworzył w 2017 roku – Sercem ciemności. Most jest długi, pod nim groza, na nim zalew wykrzykników – ale cóż z tego – emocjami reagujemy na literaturę. I właśnie do niej, na podstawie swojego odbioru Jądra ciemności, przepełnionej poconradowskimi emocjami, zaprasza nas Dukaj.

 

 

 

[1] J. Dukaj, Serce ciemości, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2017.

[2] J. Sobolewska, Recenzja książki: Joseph Conrad, Jacek Dukaj, „Serce ciemności”, http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/ksiazki/1727056,1,recenzja-ksiazki-joseph-conrad-jacek-dukaj-serce-ciemnosci.read, 14.11.2017.

[3] Tamże.

[4] J. Bożek, Ekstrakt z Conrada, czyli Dukaj tłumaczy „Jądro ciemności”, http://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/ekstrakt-z-conrada-czyli-dukaj-tlumaczy-jadro-ciemnosci/, 7.10.2017.

[5] J. Bożek, Ekstrakt z Conrada, czyli Dukaj tłumaczy „Jądro ciemności”, http://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/ekstrakt-z-conrada-czyli-dukaj-tlumaczy-jadro-ciemnosci/, 7.10.2017.

5 książek na plażę

Plaża to idealne miejsce na czytanie książek, niezależnie od tego, czy naszemu wypoczynkowi towarzyszy szum fal, czy też krzyk rozwrzeszczanych dzieciaków. Jednak nie każda lektura się na plażę nadaje: książka nie powinna być zbyt długa, zbyt ciężka, ani zbyt trudna, ponieważ na otwartej przestrzeni człowiek łatwo się rozprasza. Przedstawiam Wam zatem listę pozycji, które polecam szczególnie do czytania nad morzem.

 

1. „Trzech panów w łódce, nie licząc psa” – Jerome K. Jerome

352x500

Powieść ta znajduje się na pierwszym miejscu na mojej liście. Czytałam ją na plaży w Chorowacji, a jedynym minusem, jakim jest jej lektura w miejscu publicznym, to spojrzenia kierowane w stronę czytelnika, który wybucha nieopanowanym śmiechem w trakcie lektury. Czułam się trochę jak wariatka, gdy chichrałam się do książki opalając sobie plecy na kamienistej plaży.

To opowieść o trzech panach, angielskich młodych gentelmenach, którzy postanowili wybrać się na rejs po Tamizie. Zabrali ze sobą psa, o imieniu Montmorency. Rozmowy i sytuacje, które są przez Jermego opisane, bawią do łez, nie przesadzam. To najzabawniejsza książka, jaką czytałam. Pomimo tego, że wydana została w 1889, czyli dość dawno, to rodzaj humoru, jakim Jerome się posługuje, nie stracił na ważności.

Choć strony mojego egzemplarza są teraz nieco napuchnięte, przez moje karygodne zachowanie – przekładanie kolejnych kartek wilgotnymi jeszcze po kąpieli w morzu rękami, to mam na to jedno usprawiedliwienie: nie mogłam oprzeć się szybkiemu powrotowi do lektury po wyjściu z wody. Książka pachnie solą i wspomnieniami.

2. „Niebieski rower” – Régine Deforges

352x500 (1)

Wybucha II Wojna Światowa, wszyscy (przynajmniej tak się łudzę) w Polsce zaznajomieni jesteśmy bardzo dokładnie z jej przebiegiem u nas w kraju, natomiast „Niebieski rower” to opowieść o wojnie, jej wpływie i skutkach z perspektywy mieszkańców prowincji we Francji.

Lea – główna bohaterka opowieści, posiadaczka owego niebieskiego roweru, na oczach czytelnika dorasta, poznając okrucieństwo wojny. Cały jej świat, który dotychczas znała, zmienia się, a ona z beztroskiej dziewczynki wyrasta na… Na kogo? Co robi wojna z nią, jej rodziną, kochankami, jak zmienia jej przyjaciół?

Odpowiedzi na te pytania można szukać nie tylko w „Niebieskim rowerze”, ale również w pozostałych dwóch tomach trylogii, bowiem „Niebieski rower” to dopiero jej pierwsza część. Fakt ten stawia tę książkę na drugim miejscu na mojej liście – przyjemność przeżywania tej historii trwa trzy razy dłużej, szybkoczytacze będą mieli zajęcie na plaży przez kilka dni, a nie kilka godzin.

3. „Lord Jim” – Joseph Conrad

9788124802106-ukConrada nie mogło zabraknąć na mojej liście, morskie przygody jego bohaterów właśnie na czytanie na plaży są idealnym pomysłem. Zatapianie się w jego poetykę, i jednoczesne słuchanie szumu fal, a najlepiej jeszcze oglądanie zachodu słońca, to przeżycie głęboko duchowe. Proszę mi wybaczyć, jeśli uznasz to, czytelniku, za wyolbrzymianie, jednak mówię szczerze i nie zapomnę uczucia szczęścia, którym żyłam przez kilka dni, gdy mogłam w przerwach od pracy pobiec na plażę, by wyłożyć się na piasku i brnąć przez kolejne strony conradowej opowieści.

Tajemnica statku, morskie podróże, dzikie lądy, bohater nie do rozszyfrowania, zmagający się z samym sobą i ze społeczeństwem, czysta miłość, okrutna zdrada – czego szukać więcej w powieści perfekcyjnej na wakacyjne plażowanie?

Conrad dobry jest na każdą okazję, ale słuchając szumu fal, czując wiatr na twarzy i czytając o podobnych podmuchach powietrza, drażniących oczy bohatera – samemu sobie można zapewnić lepszą rozrywkę, niż idąc do kina 4D (czy tam 6D, nie nadążam za technicznymi nowinkami).

4. „Ja, Tituba, czarownica z Salem” – Maryse Condé

ja-tituba-czarownica-z-salem-w-iext36588081

Na pewno każdy dobrze będzie wiedział, o co chodzi, gdy wspomnę o ogromnych białych namiotach z tanimi książkami. To cudowne zjawisko rozpowszechnionej sprzedaży tanich książek nad polskim morzem jest wybawieniem, gdy nie zabierze się odpowiedniej ilości lektur na wakacje. „Titubę” właśnie w jednym z takich namiotów nabyłam – książki, które kupuję „na czuja” okazują się zazwyczaj trafionymi wyborami.

Tymże sposobem poznałam „Czarownicę z Salem”. To opowieść o dorastającej dziewczynce, która, jak się można domyślić po tytule, miała w coś wspólnego z czarownicami. Nie jest to jednak powieść fantastyczna, a historyczna, która przedstawia historie kobiet oskarżanych o umiejętność posługiwania się magią. Wydana w 1986 roku powieść, to głos na temat traktowania kobiet w ogóle, a także skuteczna próba zwrócenia uwagi na rasizm w społeczeństwie, który istnieje, choć już nikt nikogo na stosie nie pali.

Na plażę książka ta jest idealna, ponieważ pomimo przerażających zdarzeń, które są w niej opisane, w powieści pojawia się również stosowna doza humoru, a także wątki całkowicie przyjemne, takie jak motyw zakochania (na przykład). Historia jak ta pozwala czytelnikowi przenieść się do zupełnie innego świata, „Titubę” połyka się w kilka chwil, a myślami w Salem pozostaje się na wiele nocy.

5. „Dzikie palmy” – William Faulkner

dzikiepalmy

O „Dzikich palmach” pisałam obszerniej TU, jednak powieści tej także nie mogło zabraknąć na liście książek „na plażę”. To historia pary bardzo nietypowych kochanków, którzy na łeb, na szyję uciekają jak najdalej od rutyny i choroby społecznej, zwanej „rządzą pieniądza”.

Ich miłość, o którą usilnie dbają, by pozostała czysta i pełna namiętności sprawia, że czytelnikowi aż chce się żyć, wyzbyć trosk, sprzedać mieszkanie, za zyskane pieniądze spłacić kredyt i z czystym kontem, o wiecznym głodzie, zniknąć z dotychczasowego życia, bo odnaleźć prawdziwego siebie w nowym świecie, bez tego smutku, który towarzyszy wszystkim ludziom, zarażonym gorączką korporacyjną.

Choć akcja powieści jedynie w niewielkiej części odgrywa się na plaży, to z bohaterami i ich podróżą łatwiej się jest utożsamić, samemu będąc gdzieś indziej, niż we własnym, nudnym, od lat tym samym łóżku z grubym i drogim materacem.

5 książek idealnych na plażę

„Trzech panów w łódce, nie licząc psa”, „Niebieski rower”, „Lord Jim”,  „Ja, Tituba, czarownica z Salem”, „Dzikie palmy” – to powieści, które wybrałam jako idealne do czytania na plaży. Każda z nich jest z zupełnie innej bajki, za każdą przemawia inny argument, by spakować ją do torby obok ręcznika i kanapek. Zatopcie się w nich, nie w morzu.

Co robi łączniczka

Fotomontaże Zbigniewa Libery, zestawione z krótkimi prozatorskimi formami Darka Foksa, współtworzą wielowymiarowe dzieło, w którym można w nieskończoność wynajdywać nowe znaczenia. 63 rozdziały książki Co robi łączniczka są tekstami niepokojącymi, bo bez ciągłości, do której jesteśmy przyzwyczajeni, zaskakującymi, pomimo wielu powtórzeń, intrygującymi, bo niejasnymi i niewyjaśnionymi wprost. Na zdjęciach, w roli łączniczek, występują seksbomby, ikony lat 50. i 60., wmontowane w przerażające fotografie obrazujące śmierć młodych ludzi oraz ruiny miasta.

https://www.google.pl/imgres?imgurl=https%3A%2F%2Fwww.fotopolis.pl%2Fi%2Fimages%2F8%2F4%2F3%2Fdz01MDA%3D_src_118843-corobilaczniczka3.jpg&imgrefurl=https%3A%2F%2Fwww.fotopolis.pl%2Fnewsy-sprzetowe%2Fwydarzenia%2F3524-zbigniew-libera-i-darek-foks-co-robi-laczniczka&docid=uYqFx5kmbPTInM&tbnid=9UhTWtt54kmeIM%3A&vet=10ahUKEwjV5qqh69zaAhVMFiwKHT8MANgQMwhoKCkwKQ..i&w=431&h=600&bih=637&biw=1366&q=co%20robi%20%C5%82%C4%85czniczka&ved=0ahUKEwjV5qqh69zaAhVMFiwKHT8MANgQMwhoKCkwKQ&iact=mrc&uact=8

Co robi łączniczka to wielowarstwowa układanka, która, na poziomie zdjęć tworzona jest poprzez fotomontaż, a na poziomie tekstu poprzez dezorganizację struktury: sugestywną zmianę czasów, wklejki z czasopism współczesnych, które poprzedzane są opisami uczuć bezimiennej łączniczki i migawkami działań z Powstania Warszawskiego. W przeciwieństwie do naszej pamięci o przeszłości, tutaj nic nie jest przypadkowe. Kolaż jest spójny, wykonany skrupulatnie i sensownie, nie ma tu miejsca na nieprawidłowości. Nawet okładka i wybrany do druku papier są zaplanowane i przemyślane.

dz01MDA=_src_118842-corobilaczniczka2

Darek Foks i Zbigniew Libera stworzyli palimpsesty, nałożyli nowe znaczenia na stare. Równocześnie zachwiali realizmem przedstawienia wydarzeń historycznych, dzięki czemu czytelnik z większą uwagą konfrontuje przerobione zdjęcia z chaotycznym tekstem i dochodzi do konkluzji: to nie o samo przedstawienie wydarzenia historycznego tutaj chodzi. W ogóle nie chodzi o jego przedstawienie, a o przedstawienie przedstawienia. Autorzy swoiście opracowali problematykę pamięci i postpamięci, ich książka to poetycki wstęp do analizy procesów zapamiętywania przeszłości. Co robi łączniczka z pewnością zadowoli czytelnika poszukującego wieloznaczności. Lektura jest również  po prostu ciekawa i bardzo intensywnie pobudza wyobraźnię – przypadnie do gustu także czytelnikowi, łapiącemu tekst takim, jakim jest na pierwszy rzut oka.

Blaszany bębenek

Choć do filmów, które ogląda się wyłącznie dla przyjemności nie należy, to te dwie i pół godziny jego trwania tkwiłam ze wzrokiem skupionym na obrazie. Jak nigdy. To majstersztyk w każdym ujęciu, przysięgam i na przysiędze poprzestaję, bo jako laikowi trudno mi jest to przekonująco opisać.

Przed obejrzeniem nie wiedziałam o Blaszanym bębenku nic. Dla tych w podobnej sytuacji, krótko przedstawię treść: abstrakcja goni abstrakcję, Józef wskakuje pod cztery spódnice i w obecności policjantów zapładnia Annę, ta rodzi Agnes, Agnes kocha swego kuzyna – Polaka, ale jest żoną Niemca. Z trójkąta rodzi się Oskarek, (niem. Oskarchen), którego poznajemy już jako niemowlę – w brzuchu matki (nie ma w tym nic dziwnego przecież). Obserwujemy jego oczami wyjście na świat, gdzie wita go 16 watowa żarówka.

http://www.filmweb.pl/Blaszany.Bebenek

Od razu można się domyślić, że coś z nowo narodzonym będzie nie tak – burza, krew, muzyka zmuszająca do wzdrygnięcia się, bardzo szerokie uśmiechy – wręcz wytrzeszczone zębiska (oczyska swym wybałuszeniem nie pozostają zębiskom dłużne) matki i dwóch mężczyzn (których podejrzewamy o ojcostwo) wprowadzają niepewność – coś tu jest nie tak. Matka wita syna na świecie słowami: Kiedy Oskarek skończy trzy latka, to dostanie blaszany bębenek – no i zaczyna się. Dziecko tylko dzięki wizji otrzymania bębenka postanawia na razie nie umierać.

Oskarek nie jest postacią pozytywną – to naprawdę nieprzyjemne dziecko, dodatkowo można powiedzieć, że przeklęte, że to magnes na nieszczęścia, a jednocześnie prowokator wielu nieprzyjemnych zdarzeń. Jest tego świadomy, jako narrator nie omieszka na bieżąco informować „a teraz przeze mnie zginie ten, tak jak zginęła ta”.

1

Im lepiej znamy Oskarka, tym bardziej nas przeraża. Na pewnym etapie oglądania do przerażenia dochodzi obrzydzenie tą postacią – na przykład kiedy Oskarek nie jest już dzieckiem, a niewyrośniętym człowiekiem w ciele trzylatka (lecz nie karłem, choć oni również pojawiają się w filmie, a nasz bohater szuka wśród nich swojego miejsca, nie odnajduje go, bo przecież karłem nie jest). Oczywiście obrzydzenie nie jest spowodowane wzrostem Oskarka, a raczej między innym tym, że bohater z umysłem dorosłego w ciele dziecka raz wskakuje do łóżka prostytutce, a innym razem zlizuje oranżadkę z dłoni macochy lub naraża na niebezpieczeństwo czyjeś życie, by zdobyć zabawkę. Oprócz tego jest również psychopatą, niebezpośrednim mordercą… no lubić się go nie da.

3

Film jest długi i trudny, a mówiąc trudny mam na myśli to, że po jednym obejrzeniu nie dojrzy się wszystkich znaczeń, pewne sceny pozostaną niezrozumiałe. To jest dla mnie bardzo denerwujące – szczególnie gdy oglądam coś, w czym widzę perfekcjonizm (każdy szczegół jest dograny, każdy najdrobniejszy ruch aktorów zdaje się być celowym, każdy kolor z premedytacją zastosowany, każdy dźwięk umyślnie wydobyty). Kiedy wiem, że każda sekunda filmu jest przemyślana – chcę wiedzieć co ma jaki cel. Jedynie wielogodzinne analizy pomogłyby mi z tym problemem.

Co zapamiętam na lata z tego filmu? Montaż skojarzeniowy (tak to się chyba nazywa) – Oskarek wdeptuje w gówno, następnie widzimy paradę na cześć Hitlera. Parada wbiła mnie w fotel – gdy swoim waleniem pałeczkami w bębenek mały Oskarek wytrącił orkiestrę z rytmu, co skutkowało niemałym widowiskiem tanecznym – ja wpadłam w zachwyt.

4

Zapamiętam najlepszy sposób na łowienie węgorzy – przy tej scenie polecam przymknąć powieki, by nie zwymiotować jak Agnes na ten widok (Oskarek pozostał niewzruszony, bo jak mówiłam – to psychopata). Zapamiętam Żyda i jego sklep z zabawkami jako jedną z najbardziej pozytywnych postaci, zapamiętam tańczące karły, pękające szyby w oknach gdańskiego ratusza, ale przede wszystkim zapamiętam chęć zrozumienia każdej metafory. Mam nadzieję, że kiedyś wszystkie moje podejrzenia rozwieją się i dane będzie mi zrozumienie absolutne.

Cóż mogę więcej powiedzieć na temat tego klasyka z 1979? Nie widziałeś? Obejrzyj. Abstrakcja przekracza granice pojmowania, prawdopodobnie jak ja: złapiesz się wielokrotnie za głowę, wytrzeszczysz oczy i pomyślisz „co tu się dzieje”. A może również się tak jak ja popłaczesz (dwa razy). I fajnie.

Faust

Każde jego streszczenie jest krzywdzące, uogólnienie niestosowne, zachwyt słuszny, absolutne zrozumienie – niemożliwe. Mam w rękach dzieło, które czytasz, badasz a gdy już wydaje ci się, że rozumiesz – ono cię zaskakuje. Rodzą się nowe konteksty i ustalone przez ciebie sensy tracą znaczenie, lub zyskują większą głębię.

Jestem pod wrażeniem, jestem oczarowana. I nie ma to nic wspólnego z moją fascynacją  językiem narodowym Goethego. Fausta czytałam po polsku i po polsku o nim myślę, po polsku się myślami z internetem dzielę.

stopień trudności tekstu oryginalnego, obok artystycznych walorów
utworu, sprawił, że w ciągu ponad stu pięćdziesięciu lat pracę nad Faustem
podejmowało ponad dwudziestu tłumaczy. (źródło)

DO DZIEŁA…

… do dzieła droga trudna – na początku wypada wynaleźć wśród WIELU dostępnych to idealne tłumaczenie. Ach! Nie lada to wyzwanie. Mnie było łatwiej, bo najlepszą wersję polskiego Fausta zasugerował mi wykładowca-germanista, który widzi wyraźnie jego podobieństwo z wersją oryginalną. Poza tym jestem pewna, że nie jest to jego osobista opinia, a powtórzenie tej ustalonej przed laty przez badaczy. Mowa o spolszczeniu autorstwa Krzysztofa Lipińskiego.

faust

Siedziałam w grupie studentów, z których każdy miał w rękach inne tłumaczenie Fausta (większość postawiła na Grega czy inne takie) i czytaliśmy fragmenty – ot, zwykłe zajęcia, praca nad tekstem, jakkolwiek to nazwać. Ze swoich książek albo nie rozumieliśmy nic, sens zanikał, bawiły nas słowa typu bigos (wątpię, żeby Goethe bigos jadał). Gdy wykładowca czytał Lipińskiego, zastanawialiśmy się, jakim cudem jest to tym samym Faustem. Szczęki się otwierały, zdenerwowanie na nasze wersje brało górę, a niestety w bibliotekach Lipiński jest kwiatem paproci.

Bardzo proszę nie dziwić się swemu zniechęceniu do Fausta po sięgnięciu do tłumaczeń wydanych przez wydawnictwa szkolne albo na przykład Wolne Lektury. Osobiście uwielbiam ten portal, bo daje łatwy dostęp do literatury pięknej, ale miałam okazję porównać Zegadłowicza, Kościelskiego, Paszkowskiego (ból), Pomorskiego i Lipińskiego, i, podążając tropem profesorów, polecam ostatniego.

5567389bfd3d2e87084525c751c89963

Warto wiedzieć, że Goethe ustalił sobie, że Faust będzie jego dziełem życia. Wykorzystał swoją wiedzę, umiejętności, wpisał całego siebie w dramat, nadał nowe sensy istniejącym już przecież w kulturze bohaterom: samemu Faustowi, Mefistotelesowi, postaciom biblijnym, czy nawet Małgorzacie, której imię nie jest nienapiętnowane znaczeniami i odniesieniami.

Nie chcę tutaj rozpoczynać analizy, chcę jedynie zwrócić uwagę na rzeczy, które odjęły mi mowę krótko po ich przeczytaniu. Fascynuje mnie uniwersalność tego tekstu – nikt, nawet w XXI wieku, nie może powiedzieć, że nie trapi go wieczne uczucie niespełnienia, chęć gdybania, pożądanie tego, co obce. Nawet Kowalski powie, że sąsiad ma zawsze lepszy telewizor, albo ładniejszą żonę – to najbardziej przyziemny przykład, na jaki wpadłam. Czułam się jak Faust, gdy jako dziecko przechodziłam przez fazę „ja jestem centrum, a ludzie wokół mnie odgrywają rolę w mojej sztuce”, czuję się jak Faust teraz, gdy nigdy nie wystarcza mi aktualny stan mojego zaawansowania mojego Poznania. Na szczęście żaden diabeł mi paktu nie zaoferował, więc nie miałam dylematu, czy warto wiedzieć wszystko. Niemniej jednak: każdy ma rozterki dotyczące śmierci i chciałby wiedzieć, czy po kopnięciu w kalendarz albo uderzeniu przez auto zamienia się w proch, czy trafia do świata wypełnionego odpowiedziami na egzystencjalne pytania.

harryclarke_faust1

Lektura Fausta to nie jest droga przez mękę, gdy czytelnik podda się tej magii i nierzeczywistości. To nie jest fabularna opowieść o człowieku poszukującym, a zabawa formą, zagadkowe wtrącenia, odniesienia do osiemnastowiecznej rzeczywistości. Nie istnieje wyczerpujące opracowanie Fausta, bo każdy może odnaleźć między wersami nowe sensy, u każdego zrodzi się w głowie inna myśl.

Powtarzając słowa mojego przyjaciela: to jest lektura na raz. Mnie niestety nie udało się na raz Fausta połknąć przez brak czasu- określony deadline zakończenia lektury zmusił mnie do wzięcia tego wwiercającego się w umysł kolosa na raty. Żałuję, bo przyjaciel miał rację: to jest jedna z tych lektur, które muszą nas pochłonąć w całości. Żeby jej na to pozwolić, trzeba powoli smakować każdą linijkę i nie odrywać się od niej zbytnio.

Zmieniam zdanie. Faust jest jednak na wiele razy. Pierwszy raz, to w sensie połknięcia go na raz za pierwszym razem. Pierwszy raz na rozkoszowanie się, a potem zawsze może nastąpić drugi raz – na zrozumienie. A potem na trzeci i czwarty raz, jeśli drugi za wiele nie pomógł. A potem piąty i szósty, już dla przyjemności.

Goethe-Faust-und-der-Pudel-Ramberg 620x413

Żartuję, czytajcie ile razy chcecie, na ile razy chcecie. Ja wiem, że mnie jeden raz (i to nie wzięty na raz) dał zbyt mało, chcę Fausta więcej, jak codziennie kawy z rana. Mam dwadzieścia trzy lata, nie jestem literaturoznawcą i nie umiałabym sama z siebie zrozumieć choćby błahych sensów z lektury. Jako szczęściara miałam o Fauście kilka wykładów i to wystarczyło, by nadać pewnej części niezrozumiałego zrozumienie. Zaczęłam się zagłębiać, gnić w książkach i nagle słowa, które były proste i wydawało mi się, że je pojmuję, stały się czymś wypełnionym sensami, które pojmować przestałam, a te wersy, których nie rozumiałam w ogóle, stały się jasne.

Bez czasu do Fausta nie podchodź. Bez otwartego umysłu też nie. Podejdź, gdy chcesz się teleportować z Łysej Góry raz do więziennej celi, a raz do głębi swoich myśli.

Big Eyes

Czarne dziury, niezbadane głębie, dwa okręgi wymalowane smutkiem, nierzadko udekorowane szarą kroplą błyszczącą u dolnej linii powiek. Hipnotyzują, przyciągają i zmuszają do wzruszenia jak matka zmusza wybredne dziecko do jedzenia. Duże oczy w latach sześćdziesiątych znajdują się w każdym amerykańskim domu: w ramach, na plakatach, pocztówkach, magnesach… gdzie tylko się da. Hit popkultury, nieproporcjonalne okna duszy znienawidzone przez krytyków sztuki, ubóstwiane przez wszystkich pozostałych. Jest rok 1973, Diane KeatonŚpiochu Woddy`ego Allena wykrzykuje zachwycona: To Keane! To najprawdziwsza Keane!

art1-keane

W filmie Tima Burtona Wielkie oczy o tytuł najprawdziwszej, gdy już do odwagi dojrzewa, Keane (Amy Adams) walczy jak nieposkromiona blond lwica, jednak trochę po czasie, gdyż arcysprytny kanciarz – tak samo prawdziwy, lecz bardziej nieuczciwy Walter Keane (Christoph Waltz) – spod którego ucisku w końcu się wyzwala, zdąża wydać już cały zarobiony na jej pracach majątek. Oszust, okrutnik, tyran, jak go po przegranej sprawie w sądzie nazywano, zostaje na starość zrzucony z popkulturowego piedestału. Ale czy słusznie? Fakt: Margaret malowała obrazy, pod którymi on się podpisywał; fakt: nie robił tego za jej zgodą; fakt: ona jednak o tym dobrze wiedziała i nic z tym nie robiła, a zarobione przez niego pieniądze również sama wydawała. Zapewne żyliby razem, okłamując zakochaną w dużych oczach Amerykę, gdyby nie to, że Walter zaczyna pić, bić, pożądać i wymagać więcej i więcej od emanującej delikatnością i kruchością swojej szarej myszki.

Kopnięta, szturchnięta, wrzucona do pracowni bez okien, aby przypadkiem nie uciekła, słyszy, rozdzierające serce i gotujące krew w żyłach, krzyki swojej córki, zamykanej w innym pokoju. Kaleczy kolana o popękane szkło na podłodze rozharatanej przez złością ciśnięte, potłuczone słoiki, wazony i wszystko inne, co raz po raz wpada w jego ręce. Zakrywa twarz czarno-czerwonymi od farby i krwi dłońmi, nabiera głęboko powietrza, ociera łzy i wstaje. Łatwo się wzrusza, najdrobniejsza krzywda jest dla niej zawaleniem się świata, obciążeniem powiek i zmuszeniem ich do płaczu. Równie łatwo jednak jest się jej podnieść, więc robi to po raz kolejny, Lady Makbet podchodzi do zlewu codziennie i zmywa farbę z palców, krew spod paznokci, ich mezalians spomiędzy z chwili na chwilę coraz głębszych zmarszczek na powierzchni dłoni.

Oczy są oknami duszy – Margaret powtarza sentencję jak mantrę  przy każdej możliwej okazji – dlatego maluję je tak wielkie. Ze spojrzenia można wyczytać prawdę o człowieku. Keane nie próbuje jednak oddać głębi osobowości, ukrytych myśli sportretowanych dzieci przepełniających obserwatora smutkiem. Smaruje po płótnie końskim włosiem różnorodne plamy, traktując materiał jak lusterko, w którym przygląda się samej sobie. Być może dlatego tak długo znosi poniżenie i przeobrażenie jej – zdolnej artystki – w maszynę do masowej produkcji obrazów wartych coraz więcej tysięcy dolarów. Przelewa swoją udrękę poprzez olejne maźnięcia w wielkie oczy kolejnych bezimiennych postaci, które, gdy ukończone, opuszczają ją na zawsze, lokują się w losowych mieszkaniach i ulegają zapomnieniu. Niejeden by oddał wiele za taką moc pozbywania się świdrujących dziurę w brzuchu emocji.

Zdradzona kobieta zrozumie co czuje zakochana Margaret patrząca na wyidealizowanego męża, mówiącego: to ja je namalowałem! Obrazy są podpisane Keane, ja jestem Keane! Kobieta współczesna nie jest jednak w stanie pojąć, dlaczego artystka z pokorą się na to godzi, wymierza sobie kolejne policzki, coraz bardziej bolesne: milcz! okłamuj świat, a także swoje dziecko! siedź i rysuj! jesteś szczęśliwa, więc nie psuj tego! bez niego jesteś nikim! Jej ból, zbyt skromny, aby znaleźć ujście w zachowaniu, jest przez nią samą łagodzony i w jakiś sposób tłumaczony. Jest nieświadomą masochistką. Nie wiem – odpowiada, gdy obcy człowiek pyta, czy maluje.

df-01426-r_lg

W końcu siada przed ławą przysięgłych i udowadnia, że jednak to jej talentem, nie Waltera, jest tworzenie zatrwożonych kobiet i porzuconych dzieci z akrylu. Przygnębiająca mgiełka wrażenia, że to może naprawdę on maluje, a ona zwariowała, znika, a na jej miejscu pojawia się zawadiacka myśl, że chciałaby go jeszcze bardziej skompromitować i pogrążyć. Męczył, groził, że ją zabije, a co gorsza: że uciszy słońce jej życia – Jane (córkę Margaret). Ukradł nie tylko godność, imię i obrazy, czyli cząstkę duszy, ale również dziesięć lat z życia, których nikt jej nie zwróci. Wylewa na niego kubek z farbą, wydłubuje mu oko pędzelkiem, uderza w krocze i pluje w znienawidzoną, wykrzywioną twarz. Zaczyna go kopać po plecach, po brzuchu, celuje w zęby i obserwuje białe, krwiopijcze, ciągle wysysające z niej energię kły, rozsypujące się po marmurowej posadzce na sali sądowej. W amoku pojawiają się jej mroczki przed oczami, przeciera powieki, potrząsa głową i widzi na wprost siebie siedzącego, jak gdyby nigdy nic, Waltera, udającego, że ramię go boli i nie może pokazać sędziemu, że tak naprawdę on jest autorem dzieł.

Margaret w dużym stopniu zmaga się z patriarchalnym schematem, zasadą, od której trudno odstąpić – kobieta nie jest w stanie utrzymać samodzielnie siebie i w dodatku jeszcze dziecka. I to bez zawodu! Rozwódka! Artystka? Smarująca bohomazy na płótnach. Jednak to nie wpojone tradycje i staroświeckie społeczeństwo są jej największą zmorą, a ona sama, obserwująca drobną blondynkę wielkimi oczami z obrazów, zażenowana własną miernością, niedopuszczająca do siebie myśli przecież mogę być wolna. Dopada ją konsternacja gdy upada w kolejnym przypływie żałosnego płaczu, pełnego boleści i wstydu, przed setką spojrzeń tworów jej talentu. Duże, mniejsze, błękitne, czarne, bezdenne oczy prześwietlają jak rentgen ciało i umysł Margaret, nie pozostawiając odrobiny przestrzeni na prywatne myśli – cała jest ich, a one jej. Beznadziejne zrzeszenie cierpiących dusz, wstydzących i zawstydzających siebie nawzajem.

tim-burton-amy-adams-christoph-waltz-big-eyes-christmas-2014

Niemoc poradzenia sobie z nienawiścią do własnej bezradności jest godnym współczucia problemem, a ktoś kto sobie z nim radzi, zwycięża nad sobą i okupantem świadomości. Słusznie zostaje podziwianą ikoną kobiecego wyzwolenia się spod męskiego jarzma. Przeważające błękity i szarości stopniowo zastąpione zostają żółciami i czerwienią, północ przeradza się w południe, wschód zastępuje zdawałoby się nieunikniony zachód.

 

Myślę, że to czego dokonała Keane jest fantastyczne. Musi być dobre, bo gdyby było złe, nie byłoby cenione przez tak wiele osób.

– Andy Warhol

 

Druga szansa

Przed świętami znalazł się czas, na ekran napatoczyła się „Druga szansa” („En chance til”) z 2014 roku. Dla mnie oznaczał on łzy i długie przedsenne zamyślenia.

Głównym bohaterem duńsko-szwedzkiego filmu jest Andreas (Nikolaj Coster-Waldau) – przepełniony dobrocią i wrażliwością policjant, który wraz z partnerem (Ulrichem Thomsenem) zostaje wezwany do mieszkania narkomanów: wyniszczonej i zastraszonej Sanne (May Andersen) i Tristana (Nikolaj Lie Kaas), egoistycznego i bezwzględnego ćpuna. Detektyw znajduje w szafie kilkutygodniowe, zaniedbane dziecko, ubrudzone własnymi odchodami. Usiłuje za pośrednictwem opieki społecznej spowodować odebranie niemowlęcia uzależnionym i nieodpowiedzialnym rodzicom, niestety jego wysiłek okazuje się bezskuteczny. Następnie akcja dzieje się już w zupełnie innym klimacie. Widzimy, jak przystojny główny bohater wraca do pięknego domu, ukochanej żony Anny (Marii Bonnevie) i swojego synka Alexandra, który jest w tym samym wieku co Sonny – chłopiec Sanne i Tristana. Mamy w efekcie dwa skrajne obrazy – sielankową, dobrze sytuowaną i szczęśliwą rodzinę Andreasa oraz ćpunów z niemowlęciem, którzy spadli na samo dno i nie potrafią się podnieść.

A Second Chance (1) 1266 x 612_0

Film, przedstawiony w zimnym, szwedzkim klimacie, opowiada tragiczne wydarzenia widziane z perspektywy mężczyzny, ślepo wierzącego w dobro i potęgę miłości, napotykającego ogrom niesprawiedliwych nieszczęść. Widz utożsamia się z Andreasem i zaczyna rozumieć, co się dzieje w jego głowie. Niewinność i naiwność bohatera sprawiają, że dotkliwie przeżywamy ból i kolejne jego rozczarowania. Nie byłoby to jednak tak wyraźne, gdyby nie niesamowita gra aktorska Nikolaja, którą możemy obserwować przez dwie godziny seansu. Skrajne emocje – od bijącej mu z oczu bezgranicznej miłości, po wściekłość i niewyobrażalne cierpienie – pokazuje tak perfekcyjnie, jak gdyby postać była napisana pod jego mimikę i gesty. Dramat szarga naszymi uczuciami niemal tak dotkliwie, jak możemy to zaobserwować u Andreasa. Możemy oglądać swoje łzy w jego oczach, niczym w lusterku.

a-second-chance-en-chance-til.20170303014801

Druga szansa od samego początku trzyma w napięciu, gdyż bez zbędnego wstępu rozpoczyna się wartka akcja. Nie jest ona wyścigiem samochodowym po autostradzie, ani strzelaniną na dachach wieżowców, lecz została stworzona na podstawie najskrytszych obaw każdego człowieka, więc efekty specjalne na żywo zapewnia wrażliwość każdego odbiorcy. Za pomocą krótkich, dynamicznych i drastycznych, a po chwili dłuższych i nostalgicznych scen, reżyserka narusza nasze ramy estetyczne i wywołuje współczucie i smutek. Budzi w nas niepokój, który następnie, z kolejnymi minutami filmu, nawarstwia się i rośnie, aby pod koniec wybuchnąć.

2003442_En chance til_still_Enchancetilstill4PhotobyRolfKonow_dan_screen_0

Dodatkowym atutem filmu jest fakt, że dosłownie każda scena jest niezbędna i precyzyjnie dopracowana. Nawet najprostsze czynności bohaterów, których nie zauważa się przy pierwszym seansie, po zrozumieniu fabuły nagle stają się jasnymi wskazówkami do rozwiązania skomplikowanej fabuły, są zapowiedziami przyszłych zajść i wiele wyjaśniają. Gdy dołączymy do nich muzykę i własne przemyślenia, możemy z nich wyczytać wszystko. Susanne Bier, wraz z Andersem Thomasem Jensenem, który napisał scenariusz, w bardzo subtelny sposób, małymi, acz wymownymi kadrami, kreują powoli sens całego filmu, umiejętnie sprawiają, że znamy myśli bohaterów bez konieczności ich usłyszenia z ust aktorów. Thriller dramatyczny Druga szansa jest stworzony jakby na kształt paraboli, dynamiczna akcja i emocjonalne zajścia są poprzeplatane pauzami: pięknymi, choć przerażającymi, artystycznymi zdjęciami, które na chwilę zwalniają tempo filmu, a naszemu tętnu pozwalają się unormować. Dają widzom chwilę na przemyślenie całości, po to, by znowu wrzucić nas w wir wydarzeń.

3297299caf7e436b6073fb04d8d73692f7bf3567

Odbiór filmu nie byłby czytelny, gdyby nie wspaniała gra wszystkich aktorów, aczkolwiek pogratulować można również twórcy ścieżki dźwiękowej – Johanowi Söderqvistowi – za uświetnienie filmu nastrojową muzyką, która silnie oddziałuje na widza i wzmaga pożądane przez twórców emocje. Ciche, przerażające melodie w tle przeszywają nas na wskroś.

en-sjanse-til-3-600x255

Już na początku tragedie przeżywane przez bohaterów przekraczają nasze wyobrażenia i myślimy, że gorzej być nie może. Wraz z rozwojem akcji okazuje się, że nie jest tak jak nam się wydaje i wysnuwamy puentę całej historii, przedstawioną w drastyczny sposób: pozory mylą. Druga szansa to smutny film, pokazujący cierpienie i tragedie ludzkie dużo bardziej skomplikowane, niż te, których doświadczamy na co dzień. Otwiera oczy, chwyta za ramiona i mocno potrząsa, wyciska łzy i powoduje zawroty głowy. Porusza tematy bliskie każdemu z nas i być może dlatego tak dotkliwie go przeżywamy. Przedstawiony świat jest uniwersalny, a strach przed bólem jest każdemu dobrze znany i okrutnie przez Drugą szansę przypomniany.

551991.2

Idealne połączenia i przejścia kadrów, migające sceny, rozpływające się twarze, dodatkowo przerażająca muzyka, skomplikowana fabuła, mistrzowska gra aktorska i przejmujące emocje – wszystko ze sobą współgra – ja osobiście, oglądając, miałam łzy w oczach, a w momencie dokładnie wskazanym przez reżysera zrobiło mi się tak niedobrze, że przez kilka sekund miałam wrażenie, że czułam dokładnie to, co bohater. Polecam film każdemu, gdyż warto od czasu do czasu oderwać się od codzienności i oddać się refleksjom. Dźwięki, emocje, kolejne puzzle psychologicznej układanki… Trudno się po takim filmie pozbierać. A tytułowa druga szansa? W filmie trzeba się jej długo naszukać, tak samo jak w życiu.

Dzikie palmy

Nigdy nie lecę bez książki. Wybiegając z domu, by zdążyć na autobus do Warszawy, skąd miałam lot, chwyciłam pierwszą lepszą książkę z półki. Książka jest mała, lekka, papier pożółkły, okładka ciekawa. Kupiona za 3 zł. „Ach, pewnie i tak nie będę miała czasu czytać”. Czasu nie miałam, ale czytałam. Choć na wakacjach palmy wyginały się na wietrze za oknem, mnie interesowały bardziej te na żółtych kartkach.

Dzikie palmy Williama Faulknera to powieść o strukturze, która wprowadza chaos myślowy. Bohaterowie – Wilbourne i Charlotte – są w wiecznej podróży bez konkretnego celu, gubią się w świecie tak, jak czytelnik gubi się w swoich myślach, które podczas tej lektury nie mogą być uporządkowane. Niedopowiedzenia każą się wielu rzeczy domyślać, upływ czasu traci znaczenie, podobnie jak aktualne miejsce pobytu kochanków.

Nie wiemy, kto nam historię opowiada – narrator jest poniekąd obserwatorem, ale zna myśli Wilbourna. Narrator widzi i przedstawia wszystkich bohaterów, ale my ich tak naprawdę nie poznajemy – postaci drugoplanowe są jedynie uosobionymi nazwiskami, z którymi obcują główni bohaterowie.

dzikiepalmy

Przebiegamy przez życie Wilbourna z jego perspektywy. Dla niego nie liczy się nikt, oprócz Charlotte, która jawi się nam jako bogini. Ani czas nie jest ważny, ani otoczenie. Na szczęście ona jego uczucie odwzajemnia. Żyją ze sobą i dla siebie. Dla nich nie jest istotna nawet pogoda – tak samo istnieją w upale, jak i mrozie, tak w Chicago, Nowym Orleanie, jak w Utah, zimą, w okresie rekordowo niskich temperatur.

Największym dylematem obojga bohaterów jest ich pożądanie. Dążą do tego, aby w nim trwać, żeby być bez przerwy jemu poddanym. Nie jest to proste – najgroźniejsza jest rutyna – jedynie jej się Charlotte i Wilbourne boją, a wpadają w nią, gdy zaczynają się ustatkowywać, gdy mają dach nad głową, pracę i ciepły posiłek. Są szczęśliwi, gdy się zmagają z losem, gdy poszukują, toczą po dnie. Kiedy zaczyna im się układać, kryzys zdaje się kończyć – oni spoglądają na siebie i wiedzą, że muszą uciekać. Nie można się kochać, nie mając czasu dla siebie. Nie ma miłości, gdy człowiekiem rządzi stres i zmęczenie. Nie chcą trwać w systemie – chcą żyć sami dla siebie – rzucają wszystko i szukają miejsca na ziemi, które im na miłość pozwoli. 

Choć poszukiwanie sposobu na szczęście jest dominującym wątkiem, oprócz opowiadania o uczuciu Faulkner drażni również czułe punkty czytelników i czytelniczek. Zastanawia się między innymi nad męskością i rolą mężczyzny w związku (w ogóle w społeczeństwie). Także: zabawia się z moralnością czytelników. Śledząc myśli Wilbourna chcemy, tak jak on, kochać Charlotte, która początkowo jest dla nas kwintesencją wolności, a jej sposób bycia – receptą na szczęście. Kiedy jednak narrator uświadamia nam, co ta kobieta zrobiła ze swoimi dziećmi, a także co chce zrobić z następnym w imię miłości, nie mamy innego wyjścia, jak przeanalizować pewne struktury myślenia i zastanowić się. Zastanowić się. Dobrze, gdy książka zmusza do zastanowień.

O Dzikich palmach tyle, choć można bez końca. Nie będzie szczegółów, ale uzupełnię wypowiedź. Czytając czułam ścisk w brzuchu i płucach, chęć porzucenia codzienności i rozpoczęcia życia naprawdę. Jeśli ktoś oprócz historii o czystej ludzkiej namiętności (w której seks jest jedynie dodatkiem, a nie istotą związku, co w dobie Tindera już brzmi niecodziennie), szuka dodatkowo natchnienia do pełniejszego istnienia – tak, polecam.