Stary gitarzysta

Old_guitarist_chicagoDostojnik zatrzaskuje za sobą drzwi. Choć jedynie krótką chwilę wspinał się po schodach, przed oczami pojawiają mu się ze zmęczenia białe plamki i przesłaniają widok na zadbane mieszkanie. Ściąga powoli czarny, elegancki płaszcz z ramion, klepie się po kieszeniach w poszukiwaniu fajki i rusza w stronę tarasu. Rozsuwa olbrzymią kotarę, z bujanego fotela ogrodowego strzepuje kilka zwiędłych liści, które przyniósł ze sobą późnojesienny wiatr, siada, podpala tytoń. Zamyka oczy i zaciąga się dymem, od którego rozkosznie kręci mu się w głowie.

Nagle zrywa się z miejsca jak oszalały, czoło jego marszczy się z wściekłości, a z ust wydobywa się głośne przekleństwo, wypuszczone z gardła ze świstem w tym samym momencie, co tytoniowa, lotna siwizna. Przez chwilę wygląda jak smok wybudzony z zimowego snu, zmuszony do wyjścia ze swej jaskini. Podchodzi do balustrady i załamuje ręce – pod ścianą przeciwległej kamienicy znowu przykuca starszy, wychudzony gitarzysta i głośno rzępoli drażniące słuch i (o zgrozo!) trafiające w serce melodie. Nienawidzi tego grajka – przez niego całodzienne problemy nie odchodzą w niepamięć, a uderzają ze zdwojoną siłą w wymęczone skronie pobudzając kontemplacje, przywołując wspomnienia i wywołując wzruszenia.

„Panie, idź pan w cholerę z taką muzyką” – krzyczy po francusku rozemocjonowany mężczyzna, wychylając się z balkonu – „nie może już sobie człowiek nawet posiedzieć w spokoju!” Staruszek, słysząc zawołania, podnosi się na drżących nogach nie obdarzając jegomościa ani jednym spojrzeniem, następnie znika za rogiem, szurając bosymi stopami o bruk. Wokół robi się nieprzyjemnie cicho. „Sam już nie wiem, czy przeszkadzała mi ta smętna muzyka, czy moje własne myśli przez nią wywołane – mówi sam do siebie dekadenta, wzrusza ramionami, wraca do przedpokoju i rozwiązuje buty, aby je w końcu ściągnąć – no nic. Teraz przynajmniej nie muszę się nad tym zastanawiać.”

Jednakże Picasso musi się zastanawiać, skoro grajka nam przedstawia. Musi słyszeć wyraźnie brzdęki gitary, skoro udaje mu się zanucić ponurą pieśń za pomocą olejnych farb. Siwoniebieskość, gdzieniegdzie zniebieściały brąz, zsiniała żółć, poza tym biel i granatowa czerń. Kwadraty, jakby zamglone okna w tle. I on. Z marengo duszą i szarym ciałem.

Przykurczony, wyschnięty, zasłuchany w melodii wygrywanej odwiecznie przez zmęczone palce. Spokojna, melancholijna muzyka, o barwie nieba po zachodzie słońca, na którego horyzoncie znikają już wszystkie ciepłe smugi opatulające pojedyncze obłoki. Łzy nie napływają do oczu podczas słuchania akordów, bo nie ma już nad czym płakać. Kolejny dzień się skończył, ale przecież jesteśmy do tego tak przyzwyczajeni, że nie zwracamy nań uwagi.

Czasami, pod koniec dnia, mam wrażenie, że staruszek z gitarą podchodzi pod moje okna i rzępoli, a ja nie mogę go słuchać i ze złością zatykam uszy. Natomiast czasami sama czuję się, jakbym pomarszczona i wymarznięta odgrywała ponure melodie. Ale przecież szczęśliwym nie przystoi uciekać pomiędzy chmury, ani ronić łez bez powodu. Zdrowym nie wolno narzekać na cielesne niedoskonałości, silnym na brak motywacji, szanowanym na samotność, młodym na strach przed upływającym czasem. Słowa wystukuję w przerwach od spoglądania na przeskakujący rytmicznie i nieustannie kawałek plastiku, cienki jak struna. Odgłos stuku nie zdąży ucichnąć zupełnie, a już następuje kolejny i kolejny. Im bardziej usiłuję o nim zapomnieć, z tym większą namiętnością odbija się echem w mojej głowie.

Mała łajdaczka dudni i drażni od wieków: wskazówkę sekundową zaczęto montować w mechanizmach odmierzających czas już w 1680 roku. Czy dawniej rozbrzmiewała w umysłach z tą samą bezpośrednią bezczelnością? Czy młodzi słyszą jej tony tak często i wyraźnie jak starzy? Wyobrażam sobie Van Gogha wyrzucającego drogocenne zegarki przez okno, aby uciec od miarowego stuku, który mimo prób uciszenia uparcie rozbrzmiewa w doprowadzanym do szaleństwa umyśle artysty. Nic dziwnego, że pewnego dnia odcina sobie ucho.

Za to narząd słuchu na obrazie Picassa jest do głowy nadal przytwierdzony. Stare i pomarszczone – mocno kontrastujące z zamazanymi rysami twarzy, zamglonym oczodołem, siwymi włosami zlewającymi się z tłem – wyraźnie odznaczające się, krzyczące wręcz „wszystko słyszę”. Gdyby środek obrazu wyznaczyć w jego miejscu i całością zacząć szybko kręcić, zawijastość namalowanej małżowiny stworzyłaby hipnotyczny portal, intrygujący, a jednocześnie paraliżujący strachem. Co się stanie, gdy nas wciągnie i pochłonie?

OLYMPUS DIGITAL CAMERAKiedy dodatkowo szaroniebieski wirujący teleport odsłoni przed nami oblicze kobiety karmiącej piersią dziecko, zdziwimy się co nie miara. „Jak to – powiecie – obraz pod obrazem?” Zaskoczenie jest doprawdy zbędne, w końcu nie pierwszy raz zdarza się, że wierzchnia warstwa skrywa pod spodem coś zupełnie innego, okładka mylnie prezentuje książkę, uśmiech wcale nie oznacza pogody ducha, a uprzejme słowa dobrych zamiarów.

Sposobem prostym, acz ledwo dostrzegalnym – co czyni dzieło wielce tajemniczym – malarz tworzy zapętlenie: opowiada historię mężczyzny z gitarą, który z kolei wspomina kobietę. Właściwie do końca nie wie nikt, czy matczyne widmo przedziera się przez starczą pamięć, czy może jedynie przez blaknące odcienie niebieskawych farb na płótnie. Czy Picasso zamalowuje obraz wzbudzający w nim niedostateczne zadowolenie, czy też celowo wprowadza wielowymiarowość?

Rzeczy nigdy nie zostają przedstawiane takimi, jakimi się mają, gdyż w naszych umysłach króluje interpretacja. Podobno sztuka to kłamstwo, które pomaga nam ujrzeć prawdę… Tylko czym jest prawda?

 

 

The man bent over his guitar,

A shearsman of sorts. The day was green.

They said, „You have a blue guitar,

You do not play things as they are.”

The man replied, „Things as they are

Are changed upon the blue guitar.”

And they said then, „But play, you must,

A tune beyond us, yet ourselves,

A tune upon the blue guitar

Of things exactly as they are.

The Man with the Blue Guitar

Wallance Stevens

Big Eyes

Czarne dziury, niezbadane głębie, dwa okręgi wymalowane smutkiem, nierzadko udekorowane szarą kroplą błyszczącą u dolnej linii powiek. Hipnotyzują, przyciągają i zmuszają do wzruszenia jak matka zmusza wybredne dziecko do jedzenia. Duże oczy w latach sześćdziesiątych znajdują się w każdym amerykańskim domu: w ramach, na plakatach, pocztówkach, magnesach… gdzie tylko się da. Hit popkultury, nieproporcjonalne okna duszy znienawidzone przez krytyków sztuki, ubóstwiane przez wszystkich pozostałych. Jest rok 1973, Diane KeatonŚpiochu Woddy`ego Allena wykrzykuje zachwycona: To Keane! To najprawdziwsza Keane!

art1-keane

W filmie Tima Burtona Wielkie oczy o tytuł najprawdziwszej, gdy już do odwagi dojrzewa, Keane (Amy Adams) walczy jak nieposkromiona blond lwica, jednak trochę po czasie, gdyż arcysprytny kanciarz – tak samo prawdziwy, lecz bardziej nieuczciwy Walter Keane (Christoph Waltz) – spod którego ucisku w końcu się wyzwala, zdąża wydać już cały zarobiony na jej pracach majątek. Oszust, okrutnik, tyran, jak go po przegranej sprawie w sądzie nazywano, zostaje na starość zrzucony z popkulturowego piedestału. Ale czy słusznie? Fakt: Margaret malowała obrazy, pod którymi on się podpisywał; fakt: nie robił tego za jej zgodą; fakt: ona jednak o tym dobrze wiedziała i nic z tym nie robiła, a zarobione przez niego pieniądze również sama wydawała. Zapewne żyliby razem, okłamując zakochaną w dużych oczach Amerykę, gdyby nie to, że Walter zaczyna pić, bić, pożądać i wymagać więcej i więcej od emanującej delikatnością i kruchością swojej szarej myszki.

Kopnięta, szturchnięta, wrzucona do pracowni bez okien, aby przypadkiem nie uciekła, słyszy, rozdzierające serce i gotujące krew w żyłach, krzyki swojej córki, zamykanej w innym pokoju. Kaleczy kolana o popękane szkło na podłodze rozharatanej przez złością ciśnięte, potłuczone słoiki, wazony i wszystko inne, co raz po raz wpada w jego ręce. Zakrywa twarz czarno-czerwonymi od farby i krwi dłońmi, nabiera głęboko powietrza, ociera łzy i wstaje. Łatwo się wzrusza, najdrobniejsza krzywda jest dla niej zawaleniem się świata, obciążeniem powiek i zmuszeniem ich do płaczu. Równie łatwo jednak jest się jej podnieść, więc robi to po raz kolejny, Lady Makbet podchodzi do zlewu codziennie i zmywa farbę z palców, krew spod paznokci, ich mezalians spomiędzy z chwili na chwilę coraz głębszych zmarszczek na powierzchni dłoni.

Oczy są oknami duszy – Margaret powtarza sentencję jak mantrę  przy każdej możliwej okazji – dlatego maluję je tak wielkie. Ze spojrzenia można wyczytać prawdę o człowieku. Keane nie próbuje jednak oddać głębi osobowości, ukrytych myśli sportretowanych dzieci przepełniających obserwatora smutkiem. Smaruje po płótnie końskim włosiem różnorodne plamy, traktując materiał jak lusterko, w którym przygląda się samej sobie. Być może dlatego tak długo znosi poniżenie i przeobrażenie jej – zdolnej artystki – w maszynę do masowej produkcji obrazów wartych coraz więcej tysięcy dolarów. Przelewa swoją udrękę poprzez olejne maźnięcia w wielkie oczy kolejnych bezimiennych postaci, które, gdy ukończone, opuszczają ją na zawsze, lokują się w losowych mieszkaniach i ulegają zapomnieniu. Niejeden by oddał wiele za taką moc pozbywania się świdrujących dziurę w brzuchu emocji.

Zdradzona kobieta zrozumie co czuje zakochana Margaret patrząca na wyidealizowanego męża, mówiącego: to ja je namalowałem! Obrazy są podpisane Keane, ja jestem Keane! Kobieta współczesna nie jest jednak w stanie pojąć, dlaczego artystka z pokorą się na to godzi, wymierza sobie kolejne policzki, coraz bardziej bolesne: milcz! okłamuj świat, a także swoje dziecko! siedź i rysuj! jesteś szczęśliwa, więc nie psuj tego! bez niego jesteś nikim! Jej ból, zbyt skromny, aby znaleźć ujście w zachowaniu, jest przez nią samą łagodzony i w jakiś sposób tłumaczony. Jest nieświadomą masochistką. Nie wiem – odpowiada, gdy obcy człowiek pyta, czy maluje.

df-01426-r_lg

W końcu siada przed ławą przysięgłych i udowadnia, że jednak to jej talentem, nie Waltera, jest tworzenie zatrwożonych kobiet i porzuconych dzieci z akrylu. Przygnębiająca mgiełka wrażenia, że to może naprawdę on maluje, a ona zwariowała, znika, a na jej miejscu pojawia się zawadiacka myśl, że chciałaby go jeszcze bardziej skompromitować i pogrążyć. Męczył, groził, że ją zabije, a co gorsza: że uciszy słońce jej życia – Jane (córkę Margaret). Ukradł nie tylko godność, imię i obrazy, czyli cząstkę duszy, ale również dziesięć lat z życia, których nikt jej nie zwróci. Wylewa na niego kubek z farbą, wydłubuje mu oko pędzelkiem, uderza w krocze i pluje w znienawidzoną, wykrzywioną twarz. Zaczyna go kopać po plecach, po brzuchu, celuje w zęby i obserwuje białe, krwiopijcze, ciągle wysysające z niej energię kły, rozsypujące się po marmurowej posadzce na sali sądowej. W amoku pojawiają się jej mroczki przed oczami, przeciera powieki, potrząsa głową i widzi na wprost siebie siedzącego, jak gdyby nigdy nic, Waltera, udającego, że ramię go boli i nie może pokazać sędziemu, że tak naprawdę on jest autorem dzieł.

Margaret w dużym stopniu zmaga się z patriarchalnym schematem, zasadą, od której trudno odstąpić – kobieta nie jest w stanie utrzymać samodzielnie siebie i w dodatku jeszcze dziecka. I to bez zawodu! Rozwódka! Artystka? Smarująca bohomazy na płótnach. Jednak to nie wpojone tradycje i staroświeckie społeczeństwo są jej największą zmorą, a ona sama, obserwująca drobną blondynkę wielkimi oczami z obrazów, zażenowana własną miernością, niedopuszczająca do siebie myśli przecież mogę być wolna. Dopada ją konsternacja gdy upada w kolejnym przypływie żałosnego płaczu, pełnego boleści i wstydu, przed setką spojrzeń tworów jej talentu. Duże, mniejsze, błękitne, czarne, bezdenne oczy prześwietlają jak rentgen ciało i umysł Margaret, nie pozostawiając odrobiny przestrzeni na prywatne myśli – cała jest ich, a one jej. Beznadziejne zrzeszenie cierpiących dusz, wstydzących i zawstydzających siebie nawzajem.

tim-burton-amy-adams-christoph-waltz-big-eyes-christmas-2014

Niemoc poradzenia sobie z nienawiścią do własnej bezradności jest godnym współczucia problemem, a ktoś kto sobie z nim radzi, zwycięża nad sobą i okupantem świadomości. Słusznie zostaje podziwianą ikoną kobiecego wyzwolenia się spod męskiego jarzma. Przeważające błękity i szarości stopniowo zastąpione zostają żółciami i czerwienią, północ przeradza się w południe, wschód zastępuje zdawałoby się nieunikniony zachód.

 

Myślę, że to czego dokonała Keane jest fantastyczne. Musi być dobre, bo gdyby było złe, nie byłoby cenione przez tak wiele osób.

– Andy Warhol