Dostojnik zatrzaskuje za sobą drzwi. Choć jedynie krótką chwilę wspinał się po schodach, przed oczami pojawiają mu się ze zmęczenia białe plamki i przesłaniają widok na zadbane mieszkanie. Ściąga powoli czarny, elegancki płaszcz z ramion, klepie się po kieszeniach w poszukiwaniu fajki i rusza w stronę tarasu. Rozsuwa olbrzymią kotarę, z bujanego fotela ogrodowego strzepuje kilka zwiędłych liści, które przyniósł ze sobą późnojesienny wiatr, siada, podpala tytoń. Zamyka oczy i zaciąga się dymem, od którego rozkosznie kręci mu się w głowie.
Nagle zrywa się z miejsca jak oszalały, czoło jego marszczy się z wściekłości, a z ust wydobywa się głośne przekleństwo, wypuszczone z gardła ze świstem w tym samym momencie, co tytoniowa, lotna siwizna. Przez chwilę wygląda jak smok wybudzony z zimowego snu, zmuszony do wyjścia ze swej jaskini. Podchodzi do balustrady i załamuje ręce – pod ścianą przeciwległej kamienicy znowu przykuca starszy, wychudzony gitarzysta i głośno rzępoli drażniące słuch i (o zgrozo!) trafiające w serce melodie. Nienawidzi tego grajka – przez niego całodzienne problemy nie odchodzą w niepamięć, a uderzają ze zdwojoną siłą w wymęczone skronie pobudzając kontemplacje, przywołując wspomnienia i wywołując wzruszenia.
„Panie, idź pan w cholerę z taką muzyką” – krzyczy po francusku rozemocjonowany mężczyzna, wychylając się z balkonu – „nie może już sobie człowiek nawet posiedzieć w spokoju!” Staruszek, słysząc zawołania, podnosi się na drżących nogach nie obdarzając jegomościa ani jednym spojrzeniem, następnie znika za rogiem, szurając bosymi stopami o bruk. Wokół robi się nieprzyjemnie cicho. „Sam już nie wiem, czy przeszkadzała mi ta smętna muzyka, czy moje własne myśli przez nią wywołane – mówi sam do siebie dekadenta, wzrusza ramionami, wraca do przedpokoju i rozwiązuje buty, aby je w końcu ściągnąć – no nic. Teraz przynajmniej nie muszę się nad tym zastanawiać.”
Jednakże Picasso musi się zastanawiać, skoro grajka nam przedstawia. Musi słyszeć wyraźnie brzdęki gitary, skoro udaje mu się zanucić ponurą pieśń za pomocą olejnych farb. Siwoniebieskość, gdzieniegdzie zniebieściały brąz, zsiniała żółć, poza tym biel i granatowa czerń. Kwadraty, jakby zamglone okna w tle. I on. Z marengo duszą i szarym ciałem.
Przykurczony, wyschnięty, zasłuchany w melodii wygrywanej odwiecznie przez zmęczone palce. Spokojna, melancholijna muzyka, o barwie nieba po zachodzie słońca, na którego horyzoncie znikają już wszystkie ciepłe smugi opatulające pojedyncze obłoki. Łzy nie napływają do oczu podczas słuchania akordów, bo nie ma już nad czym płakać. Kolejny dzień się skończył, ale przecież jesteśmy do tego tak przyzwyczajeni, że nie zwracamy nań uwagi.
Czasami, pod koniec dnia, mam wrażenie, że staruszek z gitarą podchodzi pod moje okna i rzępoli, a ja nie mogę go słuchać i ze złością zatykam uszy. Natomiast czasami sama czuję się, jakbym pomarszczona i wymarznięta odgrywała ponure melodie. Ale przecież szczęśliwym nie przystoi uciekać pomiędzy chmury, ani ronić łez bez powodu. Zdrowym nie wolno narzekać na cielesne niedoskonałości, silnym na brak motywacji, szanowanym na samotność, młodym na strach przed upływającym czasem. Słowa wystukuję w przerwach od spoglądania na przeskakujący rytmicznie i nieustannie kawałek plastiku, cienki jak struna. Odgłos stuku nie zdąży ucichnąć zupełnie, a już następuje kolejny i kolejny. Im bardziej usiłuję o nim zapomnieć, z tym większą namiętnością odbija się echem w mojej głowie.
Mała łajdaczka dudni i drażni od wieków: wskazówkę sekundową zaczęto montować w mechanizmach odmierzających czas już w 1680 roku. Czy dawniej rozbrzmiewała w umysłach z tą samą bezpośrednią bezczelnością? Czy młodzi słyszą jej tony tak często i wyraźnie jak starzy? Wyobrażam sobie Van Gogha wyrzucającego drogocenne zegarki przez okno, aby uciec od miarowego stuku, który mimo prób uciszenia uparcie rozbrzmiewa w doprowadzanym do szaleństwa umyśle artysty. Nic dziwnego, że pewnego dnia odcina sobie ucho.
Za to narząd słuchu na obrazie Picassa jest do głowy nadal przytwierdzony. Stare i pomarszczone – mocno kontrastujące z zamazanymi rysami twarzy, zamglonym oczodołem, siwymi włosami zlewającymi się z tłem – wyraźnie odznaczające się, krzyczące wręcz „wszystko słyszę”. Gdyby środek obrazu wyznaczyć w jego miejscu i całością zacząć szybko kręcić, zawijastość namalowanej małżowiny stworzyłaby hipnotyczny portal, intrygujący, a jednocześnie paraliżujący strachem. Co się stanie, gdy nas wciągnie i pochłonie?
Kiedy dodatkowo szaroniebieski wirujący teleport odsłoni przed nami oblicze kobiety karmiącej piersią dziecko, zdziwimy się co nie miara. „Jak to – powiecie – obraz pod obrazem?” Zaskoczenie jest doprawdy zbędne, w końcu nie pierwszy raz zdarza się, że wierzchnia warstwa skrywa pod spodem coś zupełnie innego, okładka mylnie prezentuje książkę, uśmiech wcale nie oznacza pogody ducha, a uprzejme słowa dobrych zamiarów.
Sposobem prostym, acz ledwo dostrzegalnym – co czyni dzieło wielce tajemniczym – malarz tworzy zapętlenie: opowiada historię mężczyzny z gitarą, który z kolei wspomina kobietę. Właściwie do końca nie wie nikt, czy matczyne widmo przedziera się przez starczą pamięć, czy może jedynie przez blaknące odcienie niebieskawych farb na płótnie. Czy Picasso zamalowuje obraz wzbudzający w nim niedostateczne zadowolenie, czy też celowo wprowadza wielowymiarowość?
Rzeczy nigdy nie zostają przedstawiane takimi, jakimi się mają, gdyż w naszych umysłach króluje interpretacja. Podobno sztuka to kłamstwo, które pomaga nam ujrzeć prawdę… Tylko czym jest prawda?
The man bent over his guitar,
A shearsman of sorts. The day was green.
They said, „You have a blue guitar,
You do not play things as they are.”
The man replied, „Things as they are
Are changed upon the blue guitar.”
And they said then, „But play, you must,
A tune beyond us, yet ourselves,
A tune upon the blue guitar
Of things exactly as they are.
The Man with the Blue Guitar
Wallance Stevens